90. Selamat Datang! Witamy wśród łowców głów.


Z drewnianego dachu chaty zwisa osmolona, prawdziwa ludzka czaszka. Nie chcę wiedzieć, co stało się z resztą nieszczęśnika. Pod nią pali się ogromne ognisko a kłęby dymu oczyszczają dom ze złych duchów i uciekają przez okrągły otwór w dachu. Przy wejściu wita nas starszy pan z przepaską na biodrach i zaprasza do obejrzenia przytulnego mieszkanka. Jesteśmy w Sarawak Cultural Village, czyli tradycyjnej wiosce-muzeum, w której mieszkają przedstawiciele różnych plemion z regionu Sarawak na Borneo. Można tu zobaczyć w jednym miejscu domy i tradycyjne życie oraz kulturę 7 najważniejszych plemion. Mają tu swoje domy, warsztaty, jest też teatr z dużą sceną, na której odbywają się pokazy tradycyjnego tańca. W restauracji można zjeść lokalne potrawy, jest tam czysto i smacznie. Polecam wszelkiego rodzaju noodles czyli zupy jarzynowe z makaronem.

czaszki ludzkie

Bidayuh

Jedno z plemion w tej wiosce to Bidayuh, czyli łowcy głów. Mieszkają w ogromnych drewniano-słomianych chatach, wszyscy razem. Dzisiaj sprzedają też pamiątki i swoje wyroby.W głębokiej dżungli na Borneo żyją przedstawiciele tego plemienia, ale podobno już nie trudnią się zabijaniem ludzi dla głów.

Plemię Iban jest znane z długich rodzinnych domów budowanych z drewna, zwanych „longhouse” . Ciekawostką jest, że prawie 1/3 populacji Sarawak pochodzi właśnie z plemienia Iban i jej wiekszość wciąż mieszka z rodzinami poza wioską Cultural Village właśnie w tych długich, wspólnych domach. Taki dom jest zbudowany z wielu indywidualnych „pokoi”-mieszkań, które wychodzą na wspólny ganek. Tutaj spotykają się wszyscy mieszkańcy i prowadzą wspólne plemienne życie, np. oglądają telewizję, hehe.

Iban

Plemię Penan to nomadzi, wędrownicy, my mieliśmy przyjemność poznać tylko jednego z nich, bo… reszty nie było :-), pewnie gdzieś sobie powędrowali. Pan miał pięknie przystrzyżone włosy od garnuszka, poczęstował nas fajką, oprowadził po swoim obejściu i sobie…poszedł.

Penan

Pozostałe plemiona z wioski to Orang Ulu, trudniący się między innymi wytwarzaniem świetnej jakości „szabli” i noży, Melanau mieszkający w dużych domach postawionych na wysokich drewnianych słupach. Odrębną grupą etniczną Borneo są Malajowie, w sporej wiekszości muzułmanie mieszkający w bogato zdobionych domach z obowiązkowym przedsionkiem, w którym gość musi odczekać chwilę, by po zdjęciu butów zaproszono go do środka. W Wiosce mieli też swoich „przedstawicieli” Chińczycy, potomkowie przybyszów z Chin na początku XX wieku. Budują oni swoje domy bezpośrednio na ziemi, ściany są malowane, domy mają normalne pokoje, kuchnie i warsztat. W każdym z nich znajduje się także mały ołtarzyk dla bóstw, które ochraniają dom i jego mieszkańców.

Melanau

Melayu (Malajowie)

Wioska jest tak skonstruowana, by każdy z domów miał bezpośredni dostęp do sztucznego jeziora, co symbolizuje nierozerwalną więź mieszkańców Borneo z wodą. Po spacerze udaliśmy się do wioskowego teatru na pokaz przepięknych tradycyjnych tańców i pokazów broni. Przedstawiciele każdego z plemion w strojach ludowych zapraszali także oglądających przedstawienie do wspólnego tańca i zabawy. Było bardzo miło i smacznie 🙂

87. Śmieszne małpy z długim nosem i inni mieszkańcy Bako. Borneo.


Przepiękny rezerwat Bako na Borneo oferuje zwiedzającym takie atrakcje jak pogrążona w półmroku głęboka selwa, dzikie małe plaże, egzotyczne gatunki zwierząt i roślin. Na wyspie żyje endemiczny gatunek małp, nosacze (małpy długonose, Proboscis) tym bardziej warty zobaczenia, że obecnie zagrożony wyginięciem. Małpy te żyją w lasach deszczowych, namorzynowych, pobliżu rzek i zbiorników wodnych. Mają charakterystyczne długie nochale, u starszych samców osiągające rozmiary 10 cm, zwisające i śmiesznie kołyszące się w czasie jedzenia. Małpki te udało nam się zobaczyć zaraz po wyjściu z obozu, który znajdował się tuż przy plaży, a tam, wśród drzew, mieszkają nosacze.  Unikają ludzi, nie zbliżają się do oglądających. Polecam zabrać ze sobą lornetkę lub aparat z dużym zoomem, by móc je wygodnie oglądać. Skakały nam wysoko nad głowami, z jednego drzewa na drugie, a jeden samiec nawet zaczął na nas sikać :O hahaha.

rodzinka Proboscis: tata to ten z długim nochalem.

koło obozu w Bako

Wyruszyliśmy jednym z dłuższych szlaków, w kierunku dzikiej plaży zagubionej wśród czarnych skał. Trasa prowadziła najpierw przez dżunglę w wersji light, tzn. otwartą, słoneczną i kolorową. Po kilku kilometrach roślinność zaczęła się zagęszczać, robiło się coraz bardziej ciemno i głośno, aż w końcu znaleźliśmy się sami samiutcy w środku hałasującego lasu. Ten hałas powodowały wszelakie owady, zwłaszcza wielkie brązowe cykady a ja miałam wrażenie być na planie jakiegoś horroru 🙂 Jak się ruszaliśmy, to owady wokół nas cichły, jak się zatrzymywaliśmy w bezruchu, odzywały się na nowo. Dźwięk ich „śpiewu” był naprawdę nieprzyjemny, jakby odgłos piły elektrycznej i drapania widelcem po talerzu naraz… Potem znów wyszliśmy na otwartą przestrzeń, gdzie po podłożu pełzały małe cienkie wężyki z czerwoną główką. Było straszliwie gorąco. Maszerowaliśmy w bardzo lekkich ubraniach z długimi rękawami i z zakrytymi nogami chroniąc się przed komarami. Pociliśmy się niemiłosiernie, ja byłam po prostu cała mokra, od stóp do głowy, ubrania mogłam później wykręcać. To było bardzo uciążliwe i wróciliśmy do obozu naprawdę zmęczeni. Najgorsze było to, że kiedy nosiliśmy koszulki z krótkimi rękawami i szorty a ciało psikaliśmy repelentami, pociliśmy się dokładnie tak samo…to jedyny minus tej wycieczki. Wilgotność i upał nie do zniesienia.

Mnie szczególnie podobały się liczne rośliny owadożerne rosnące na całej trasie, głównie dzbaneczniki. Nie włożyłam palca do środka, żeby zobaczyć czy raczej poczuć co się stanie, hehe. Pewnie nic, bo nie jestem owadem. Widzieliśmy sznur mrówek, które przenosiły „towary” z jednego mrowiska oddalonego o kilkadziesiąt metrów do drugiego. Niedaleko obozu spotkaliśmy nawet wielkiego gada jaszczura, chyba warana.

Wychodząc wcześnie rano zostawiliśmy obóz „na sucho” a po powrocie prawie cały jego teren był zalany wodą (przypływ) :/ Pod drewnianymi platformami-ścieżkami pojawiły się całe stada krabików i owadów. Na werandzie naszego bungalowa czekały na nas znudzone makaki.

cdn.

86. Witamy w dżungli. Park Narodowy Bako i złodzieje bananów. Borneo.


Kolejne spotkanie z dżunglą, tym razem malajską, na wyspie Borneo. Do Bako można wybrać się  z lokalnym biurem podróży lub samodzielnie, autobusem i póżniej łodzią motorową na wyspę. Pytaliśmy wcześniej w biurze informacji turystycznej w Kuching jak dostać się do Parku Narodowego Bako (Taman Negara Bako), kiedy odjeżdżają autobusy, łodzie etc. Wcześniej (przynajmniej kilka dni) trzeba też w tym samym biurze informacji zarezerwować sobie nocleg, gdyż w Bako ilość miejsc do spania jest ograniczona. Do wyboru mamy domki drewniane o różnym standardzie (lodge, hostel, chalet) ale tak naprawdę to są to po prostu zwykłe kampingi-bungalowy, bardzo proste, skromne, bez żadnych wygód. Dla nas zarezerwowano taki mały 3-osobowy domek, na 3 dni, z łazienką i ubikacją na zewnątrz, z moskitierami w oknach, na szczęście! Gratisem były stada małp makaków, bardzo upierdliwych, które kradną z kampingów co popadnie.

Autobus publiczny nr 1 do Bako odjeżdża ze stacji głównej autobusowej koło meczetu Głównego (straszliwa różowa, wielka budowla w centrum miasta Kuching) i chociaż istnieje oficjalny rozkład jazdy, polecam dzień wcześniej lub tego samego dnia rano podejść i zapytać o której godzinie odjadą najbliższe autobusy do Bako, bo jeżdżą kiedy chcą albo kiedy zapełni się autobus. Podróż trwa ok. 1h, zależy czy autobus to rzęch czy bardzo rzęch. Można też wynająć taksówkę lub minivana i wtedy przejażdżka trwa o połowę krócej.  Autobus dojeżdża do Bako Market, gdzie trzeba kontynuować podróż łodzią motorową do samego parku. Przejażdżka łodzią trwa około 30 minut, łódka zabiera max. 5 osób na pokład, każdy z pasażerów zakłada obowiązkowo kamizelkę ratunkową. Warto zaczekać na innych pasażerów, by skompletować „załogę”, w przeciwnym razie przewoźnik zażąda większej sumy od obecnych np. dwóch osób, by zapłacili za całość, czyli za 5 osób. Innymi słowy płaci się za łódkę, więc im więcej osób (max.5) tym taniej. Przed wypłynięciem należy uiścić opłatę wstępu do Parku Narodowego Bako  (10 RM, ringits, listopad 2011) i zapłacić za nocleg. Wyżywienie teoretycznie pozostaje we własnym zakresie, w Bako oczywiście nie ma sklepów ani barów, ale jest jedna kantyna, gdzie pracownicy parku gotują śniadania, obiady i kolację, wszystko to za osobną opłatą już na miejscu. Stołówka sprzedaje też słodycze, owoce, wodę mineralną etc. ale wszystko to jest drogie. Niestety bez ogromnych ilości wody mineralnej dziennie nie można się obejść, bo temperatura i wilgotność na Borneo są tak wysokie, że człowiek poci się dosłownie cały dzień i noc…

Nasza drewniana chatka stała trochę w głębi lasu, na uboczu, stąd obecność makaków była właściwie całodobowa. Jak nie złaziły na werandę, to siedziały na drzewach wokół domku i obserwowały czy czegoś przypadkiem nie zostawiamy bez opieki na poręczy lub przed wejściem. Chodzą grupami, zawsze z przewodnikiem na czele, który „czyści” teren, co w praktyce znaczy, że pokrzykuje i turyści schodzą na bok, by stadko mogło swobodnie przejść. Makaki są przyzwyczajone do ludzi a miejscowi do nich, nie są groźne, ale kiedy pojawiają się matki z małymi, trzeba uważać i nie zapominać, że to dzikie zwierzaki. Nie należy ich karmić, rzucać jedzenia, bo wtedy pojawiają się wielkimi stadami i naprawdę przeszkadzają, a w dużej grupie mogą być agresywne. Codziennie rano słyszeliśmy ciężkie stąpanie po metalowym dachu naszego domku, skoki, hałas, to stadko schodziło z drzew na zwiady. Raz chcieliśmy wyjść do kantyny na śniadanie i po otwarciu drzwi struchleliśmy, bo na werandzie spokojnie siedziało sobie i machało ogonami chyba z 15 osobników 🙂 Wtedy użyliśmy grubego drewnianego kija pozostawionego przez poprzedników i zaczęliśmy uderzać w ściany i w drzwi, aż sobie poszły. Innym razem ukradły nam banany, które na parę sekund zostawiłam na małym stoliczku przed wejściem. W ten sposób zostaliśmy bez podwieczorku, haha. Złodziej nawet nie pofatygował się, by uciekać ze zdobyczą, tylko siedział sobie spokojnie na poręczy przed wejściem i wcinał banana. Po obozie chodzą też swobodnie wielkie dzikie świnie, często z małymi w stadku, więc też trzeba pozwolić im spokojnie przejść obok i wtedy są niegroźne.

W Bako nie ma wielu komarów, co jest prawdziwym błogosławieństwem, bo w ten sposób pobyt nie jest uciążliwy, maleje ryzyko malarii i jakoś lżej znieść piekielny skwar i całodobowe pocenie się. Nie narzekaliśmy pamietając dobrze naszą wycieczkę do dżungli amazońskiej w Peru i całe chmary komarów widliszków przenoszących malarię, 40 stopni w nocy, ponad 30 bąbli na pupie etc… Ubrania płukaliśmy w zimnej wodzie co parę godzin, by je odświeżyć, ale rezultat był taki, że nie wysychały, hehe, więc tak czy siak byliśmy mokrzy.

W Bako warto zatrzymać się na kilka dni, bo jest co zwiedzać, niesamowita roślinność, rzadkie gatunki zwierząt. Jest tutaj też kilka przepięknych szlaków turystycznych do łazikowania, wodospady, maleńkie plaże. Można po parku poruszać się samodzielnie albo z przewodnikiem (za opłatą oczywiście); w tym pierwszym przypadku tylko i wyłącznie po wyznaczonych szlakach i wcześniej należy wpisać się do książki w recepcji, czas wyjścia na szlak, ile osób, jaki szlak etc. Po powrocie też trzeba się zameldować. Wspomniano nam o zagubionych turystach parę lat temu, którzy poszli sobie bez zameldowania się w recepcji, zgubili się w dżungli na kilka dni, zanim ktoś się zorientował, że wyszli też upłynęło trochę czasu, odnaleźli ich wycieńczonych, bez kropli wody i straszliwie pogryzionych przez insekty… Głupota ludzka nie zna granic. To dżungla, nie park rozrywki.

W następnym poście będzie o śmiesznych małpach długonosych, owadożernych roślinach dzwonkach i dzikich plażach…

85. Z kamerą wśród orangutanów. Sanktuarium Semenggogh, Sarawak, Borneo.


Wycieczka do tzw. sanktuarium orangutanów była jednym z najpiękniejszych punktów naszej podróży po Malezji i Borneo. Było to spotkanie oko w oko z dziką fauną wyspy i to na dodatek fauną ekskluzywną tylko dla Sumatry i Borneo wlaśnie, bowiem tylko tam żyją na wolności te sympatyczne małpy człekokształtne. Orang Hutan w języku malajskim znaczy „leśny człowiek”, co piękne pokazuje, że tubylcy traktują te zwierzęta prawie na równi sobie.

Miejsce, w którym można je oglądać nie jest typowym rezerwatem ani żadnym zoo, jest to terytorium chronione, miejsce, w którym zostawia się im jedzenie 2 razy dziennie w postaci owoców a one, jeśli mają ochotę, to przychodzą po to jedzenie z dżungli, albo i nie. To znaczy, że są wolne i dzikie, ale znają już ludzi i nie reagują na nich paniką czy agresją. Z bezpiecznego miejsca można je oglądać godzinami, jak jedzą, bawią się, pokrzykują, tańczą na lianach i rozwieszonych sznurach przy drewnianych platformach z jedzeniem. Pozwalają podejść blisko tylko pracownikom tego „rezerwatu” , ale kiedy pojawiają się samice z małymi, trzeba być bardzo ostrożnym. Mieliśmy szczęście widzieć ich całkiem sporą gromadkę złożoną z całych rodzin, z maluszkami włącznie. Nawet byliśmy świadkami sceny miłosnej jednej parki, która oczywiście wcale się nami nie przejmowała:-) Zwierzęta te sprawiają wrażenie  rozumnych, jak patrzą na człowieka to aż ciarki przechodzą. Jeden mój znajomy miał przyjemność zrobić sobie zdjęcie w objęciach wielkiego samca orangutana i mówił potem, że to niezwykłe uczucie, jakby ta małpa wszystko rozumiała i czuła dokładnie tak samo co człowiek, czyli ciekawość, sympatię, strach. Nam nie pozwolono podejść blisko właśnie ze względu na te obecne maluszki, ale i tak bardzo nam się podobało. Orangutany w momencie zagrożenia potrafią być bardzo agresywne, co widzieliśmy na zdjęciach przy wejściu na teren sanktuarium. Przedstawiały one pokaleczone ręce, stopy, odgryzione kończyny itp…

Pierwsze karmienie ma miejsce ok.10.00 rano a drugie po południu, więc trzeba tak się wybrać autobusem lub taksówką, by być na czas, bo potem one po prostu znikają w swojej dżungli. Pojechaliśmy do Semenggogh autobusem miejskim, trochę rozklekotanym, ale jakoś dało się wytrzymać. Podróż z miasta Kuching trwała ok. 45 minut. Bardzo polecam tę wizytę, być na Borneo i nie odwiedzić orangutanów to jak być w Barcelonie i nie widzieć la Sagrada Familia…Wycieczka obowiązkowa i bardzo ciekawa. Powinno się założyć ubrania bez jaskrawych i sztucznych dla dżungli kolorów. Trzeba zachować spokój i ciszę, by nie przestraszyć zwierząt. Resztę opowiedzą po prostu zdjęcia. Miłego ogladania!!!

84. W Kocim Mieście. Kuching, Sarawak. Borneo.


Na Borneo przylecieliśmy  z Singapuru. Zatrzymaliśmy się w mieście Kuching, stolicy prowincji Sarawak. Kuching znaczy „miasto kotów” i w centrum miasta, koło jednego z głównych rond znajduje się ogromny i baaaaardzo brzydki pomnik kotów:-))) Pierwszą rzeczą, jaka nas zaskoczyła po przylocie na wyspę był straszny zaduch. Już wcześniej byliśmy zmęczeni upałami w Kuala Lumpur, ale zaduch na Borneo był wyjątkowo dokuczliwy. Kilka razy w ciągu dnia zmienialiśmy ubrania, to, co było prane nie wysychało z powodu wilgoci, włosy nie wysychały po umyciu i generalnie przez pierwsze dni byliśmy tym zaduchem i gorącem bardzo zmęczeni. Samo miasto Kuching jest według mnie nudne, nie ma tam specjalnie żadnych interesujących rzeczy, chociaż spotkaliśmy się z opiniami, że to jedno z ładniejszych miejsc na wyspie…Hotele są przeróżne, jest ich sporo, ceny są też bardzo różnorodne. Nam spodobał się tylko jeden z kilku hoteli, w których się zatrzymaliśmy. Nazywał się Limetree Hotel. Jest nowoczesny, czysty i pokój rezerwowany przez internet można znaleźć w okazyjnej cenie. Innym ciekawym miejscem na nocleg jest hotel Tunes, gdzie samemu wybiera się usługi, np. czy chcesz ręczniki, klimatyzację, TV i płaci się odpowiednio mniej lub więcej. Centrum miasta to zbiorowisko sklepów, barów i drogich hoteli oraz kilku małych centrów handlowych. Poza centrum miasto jest brzydkie i odrapane. Można pospacerować po pewnego rodzaju deptaku nad rzeką, odwiedzić Chinatown. Lubiącym świeżutkie ryby i owoce morza bardzo polecam kompleks barowy Top Spot w centrum miasta, na przeciw Riverside Majestic Hotel. Jest to zbiorowisko sklepików znajdujące się na górnym piętrze miejskiego parkingu. Może z zewnątrz miejsce nie jest zbyt zachęcające, ale w środku zawsze jest pełno ludzi, i miejscowych, i turystów. Jedzenie jest wyśmienite i niedrogie. Wracaliśmy tam kilkakrotnie, zawsze witani z daleka przez wesołą właścicielkę jednego z barów, Lin. Zjedliśmy homary, kraby, krewetki i oczywiście miejscowe ryby, wszystko to świeże, pyszne i tanie. Polecam właśnie bar Lin (numer 6), jeden z pierwszych zaraz po wejściu na salę. Zresztą pewnie ona sama od razu podejdzie do Was i energicznie zaprosi do stołu. Dobrze mówi po angielsku. Polecam samemu wybrać sobie rybę i warzywa. Ryż jest standartowo podawany do każdego dania. Kraby i homary trzymane są żywe i też lepiej wybrać sobie samemu co chce się jeść. Bardzo dobre są też warzywa w stylu wok, lekko podsmażane, kruche. Picie zamawia się w tym samym miejscu, ale sprzedaje je kto inny, taki tam mają system, że sprzedawcy jedzenia i napojów współpracują ze sobą i przekazują sobie wzajemnie zamówienia. Wybraliśmy do picia sok kokosowy w świeżo otwartym zielonym kokosie. Boski!!!!! Jak w każdym z egzotycznych miejsc należy jednak zachować ostrożność i nie pić wody z kranu, nie pić coli z lodem , nie jeść lodów etc. i zawsze prosić o naturalny sok bez dodatku wody, no chyba że z wodą mineralną z otwartej przy Was butelki. Innym miejscem, do którego często chodziliśmy na pyszną zupę -rosół chyba z kaczki z chińskim makaronem jest duża restauracja chińska, dla miejscowych, koło pralni i niedaleko hotelu Limetree, nie widzieliśmy tam nigdy żadnych turystów. Było tanio i czysto, a jedzenie typowe chińskie. Obsługa nawet nie mówiła po angielsku, wybraliśmy nasze dania z obrazków w menu:-)

Z Lin w Top Spot

Nad rzeką znajduje się mała przystań, skąd co paręnaście minut wypływają małe łódeczki motorowe przewożące ludzi na drugi brzeg. Tam można zobaczyć tradycyjne drewniane domy, w któych teraz znajdują się noclegi i restauracje dla przyjezdnych. Wieczorami jest sporo komarów, trzeba się zabezpieczyć przed ukąszeniami. W czasie pobytu na Borneo braliśmy zapobiegawczo leki p/malaryczne.

W mieście jest kilka muzeów, w tym muzeum kotów i pamiątek z nimi związanych, ale jakoś nie wzbudziły one naszego zainteresowania. W centrum informacji turystycznej dowiedzieliśmy się dokładnych informacji na temat co można zobaczyć na wyspie i zaczęliśmy planowanie naszego pobytu na Borneo. W mieście jest mnóstwo agencji turystycznych oferujących rozmaite wycieczki , ale zawsze życzą sobie za nie o wiele większe pieniądze niż zapłacimy sami organizując to samo. Prawie wszędzie można dotrzeć środkami komunikacji miejskiej; może trochę więcej czasu to zajmuje i trzeba wstać wcześnie rano by złapać jeden z niewielu autobusów, ale to też jest przygoda i na dodatek dużo tańsza. Naszym pierwszym przystankiem był rezerwat dzikich orangutanów, Semenngoh.

Meczet w Kuching

płyniemy na drugi brzeg

cdn.